Miałem to napisać w poniedziałek, jak wspomniałem w shoutboxie, ale pewne sprzyjające okoliczności spowodowały, że znalazłem czas na zrobienie tego dzisiaj.
2 tygodnie temu, dzień przed moim wyjazdem na wieś wydarzyło się coś bardzo, bardzo dziwnego biorąc pod uwagę pewne okoliczności z dnia poprzedniego, w którym nastąpiło znaczne pogorszenie mojego stanu (o tym również wspominałem w shoutboxie), już wtedy szatan zaczął zbierać żniwo, rozwinę to za chwilę. Nie będę wnikał i tłumaczył całej sytuacji. Jeśli nie był to zbieg okoliczności, a wierzę, że nie, to Bóg powiedział mi tylko tyle: "Wierz i nie martw się niczym".
Ale mi głupiemu jak zwykle to nie wystarczyło i wyszło inaczej, niż być powinno.
Podczas mojego dwutygodniowego pobytu na wsi rozpętało się we mnie prawdziwe piekło. Z kryzysu wiary szybko skorzystał szatan. Jedna część mnie pragnęła być blisko Boga i służyć jedynie jemu, druga część mnie postanowiła być wierna uciechom tego świata. Obie strony zajadle walczyły za sobą, byłem targany dwoma pragnieniami, najgorsze, że nie potrafiłem poskromić tej złej. Podpowiadała mi, żebym porzucił Boga, że z tego i tak nic nie wyjdzie, że to nie dla mnie, że sa ciekawsze rzeczy... W takim stanie dochodziło do tego, że robiłem głupoty, których w życiu by nie popełnił prawdziwy nawrócony. Bywały okresy kiedy dominowała dobra strona, bywały okresy kiedy dominowała zła strona. W jeden dzień potrafiłem odepchnąć Boga rano, a wieczorem błagać go o wybaczenie, następnego dnia to samo. W końcu udało mi się stłumić szatańskie ucieszki, pojawiają się jeszcze, na szczęście nie tak agresywnie jak wcześniej i myślę, że potrafię sobie z nimi poradzić. Ciagle jednak jestem pewien, że prędzej czy później mogą sie pojawić, i to ze wzmożoną siłą...
Długo rozmyślałem nad tym co narobiłem, nad tym na czym polega mój problem, dlaczego nic nie wychodzi i wszystko się sypie... Przyczyną stała się moja słabość, strach przed światem. Szedłem do uciech zniechęcony duchową porażką i gniewem tego świata do tego co Boga. Jednak gniew Boży i to, że jednak w duchu bardzo mi na nim [Bogu] zależy nie pozwalało mi odejść. I stąd pojawiła się ta szarpanina. Nie potrafię popłynąć pod prąd, tylko dalej dryfuję razem ze zdechłymi rybami. Kiedy widzę z czym muszę się zmierzyć i co musze poświęcić dla Boga, to już mi się całkiem odechciewa. Czasami nie widzę sensu dalszej walki. Wiecie, od małego próbowałem przypodobać się ludziom, bo zawsze komuś "coś we mnie nie pasowało", i kiedy w końcu już mi się to udaje to nagle pojawia się Bóg i karze mi to wszystko rzucić i powtarzać historię w gorszej wersji. Czasami wołam do Boga, żeby mnie stąd zabrał i nie narażał mnie na te udręki świata. Zresztą to już jedyne co potrafię mu powiedzieć, zabieram się do modlitwy i nie wiem co mam mu powiedzieć, siedzę w ciszy; trudem już dla mnie jest czasem pozbieranie myśli i poważne rozmyślenie nad problemem, nie mówiąc już o rozmowie z Bogiem. Stało się to dla mnie męczącym wysiłkiem. Nie widzę siebie idącego pod prąd, który jest silniejszy ode mnie.