Chrześcijanin błądzi
: 13 maja 2018, 23:13
Chwała Bogu.
Jestem tu nowa; nigdy nie sądziłam, że będę szukać potencjalnych odpowiedzi właśnie na forum. Pozwolę sobie poniżej zarysować przebieg wydarzeń, które doprowadziły mnie do punktu, w którym się znalazłam - mam nadzieję, że to bardziej rozjaśni specyfikę pytania.
Przepraszam, jeśli wypowiedź będzie powtarzalna lub zbyt długa.
Proszę o odpowiedź tych, których nie znudzę; naprawdę nie mam kogo zapytać o zdanie.
Mam 23 lata. Mój ojciec zmarł, kiedy byłam młoda; jego rodzina to alkoholicy. Moja matka pochodzi ze wschodu; mówi o sobie, że straciła połowę rodziny, kiedy jej rodzeństwo przeszło na prawosławie; uważa się za ateistyczną bohaterkę, która nie dała się zwieść pokusie "innej wiary"; obala prawdziwość i natchnienie Pisma Świętego; przeżyła bardzo wiele przykrych, patologicznych rzeczy z rąk swoich rodziców i nigdy nie podjęła leczenia. To odcisnęło na niej piętno.
Wychowywała mnie odrobinę starsza siostra - mama, zupełnie sama, całymi dniami próbowała zarobić na utrzymanie. Siostra brała wiele narkotyków - w rozmaitej postaci; kiedy dorastałam, jej wykształcony pod wpływem chemicznych środków, "nowoczesny" światopogląd - oraz związane z nim praktyki - przenikały stopniowo do konstrukcji mojej osobowości. Innymi słowy - uważałam, że ma "świętą rację" i sama brałam rozmaite środki, aby "wystarczająco się otworzyć".
Kiedy byłam w pierwszej gimnazjum, przeprowadziłyśmy się do pewnego faceta, który później stał się moim ojczymem.
W drugiej gimnazjum próbowałam się zabić. To wtedy przyjaciółka podarowała mi Biblię Tysiąclecia i kilka innych książek. Zaczęłam czytać książki, kiedy miałam pięć lat; Biblia w drugiej gimnazjum była racjonalnym rozwiązaniem; nie chodziłam do kościoła - "rodzinnego", katolickiego - za to czytałam Biblię i modliłam się tak, jak mnie nauczyła. Później uczestniczyłam w tzw. "młodzieżówkach" i protestanckich konferencjach; odwiedziłam różne typy zborów zielonoświątkowych; nie popełniłam samobójstwa, jak widać. Uważałam się za nawróconą, przeżyłam naprawdę wiele rzeczy, które mnie utrzymywały w tym przekonaniu.
Rodzice jednak nie pozwalali mi praktykować religii, szczególnie protestanckiej. Matka obiecywała, że mnie wydziedziczy, jeśli będę upierała się przy kontynuowaniu tego kierunku duchowego rozwoju.
Robiłam wiele rzeczy po kryjomu... dopóki się nie złamałam.
Połączenie różnych wydarzeń, także rodzinnych - wpływ siostry, problemy matki, krzywda, którą wyrządzał mi ojczym - połączone z moimi własnymi problemami związanymi z zaburzeniami lękowymi, oraz odseparowanie od jakiejkolwiek społeczności, która wyrażałaby chociaż chęci do życia z Bogiem - wszystko to sprawiło, że naprzemiennie zbliżałam się - bardzo emocjonalnie i gorliwie, teraz się tego wstydzę - do Boga i oddalałam się od niego.
W końcu pozwoliłam sobie na całkowite rozluźnienie. Wytłumaczyłam to sobie następująco: "i tak nie potrafię być taka, jaką on chciałby mnie widzieć. Robię straszne rzeczy. Odchodziłam od niego zbyt wiele razy". Pomimo wyraźnego, proroczego ostrzeżenia, brnęłam w świat, który uprzednio zaprowadził mnie na skraj przepaści. Zawsze mi się wydawało, że jeżeli odseparuję się od rodziców, będzie mi łatwiej być sobą, to znaczy - być bliżej Boga.
Teraz nie mam kontaktu z rodziną. Zerwałam go. Teoretycznie nic i nikt nie powstrzymuje mnie od podążania ścieżką, którą wybrałam lata temu.
Tylko nie wiem, jak to zrobić. I czy w ogóle mogę. Stąd moje pytanie, zupełnie poważne:
czy mogę wrócić do Boga bez względu na to, ile razy - bezczelnie i z premedytacją - występowałam przeciwko niemu, jego Słowu, jego przykazaniom? Czy "kameleon" ma szansę wrócić do Boga?
Moja własna, depresyjna osobowość sprawia, że nie potrafię definiować siebie inaczej, niźli poprzez łatkę "odstępcy", "wiarołomcy", kogoś przeklętego.
To może się wydać głupie, jednak... proszę o odpowiedź. JAK wraca się do Boga? I w ogóle?
Jestem tu nowa; nigdy nie sądziłam, że będę szukać potencjalnych odpowiedzi właśnie na forum. Pozwolę sobie poniżej zarysować przebieg wydarzeń, które doprowadziły mnie do punktu, w którym się znalazłam - mam nadzieję, że to bardziej rozjaśni specyfikę pytania.
Przepraszam, jeśli wypowiedź będzie powtarzalna lub zbyt długa.
Proszę o odpowiedź tych, których nie znudzę; naprawdę nie mam kogo zapytać o zdanie.
Mam 23 lata. Mój ojciec zmarł, kiedy byłam młoda; jego rodzina to alkoholicy. Moja matka pochodzi ze wschodu; mówi o sobie, że straciła połowę rodziny, kiedy jej rodzeństwo przeszło na prawosławie; uważa się za ateistyczną bohaterkę, która nie dała się zwieść pokusie "innej wiary"; obala prawdziwość i natchnienie Pisma Świętego; przeżyła bardzo wiele przykrych, patologicznych rzeczy z rąk swoich rodziców i nigdy nie podjęła leczenia. To odcisnęło na niej piętno.
Wychowywała mnie odrobinę starsza siostra - mama, zupełnie sama, całymi dniami próbowała zarobić na utrzymanie. Siostra brała wiele narkotyków - w rozmaitej postaci; kiedy dorastałam, jej wykształcony pod wpływem chemicznych środków, "nowoczesny" światopogląd - oraz związane z nim praktyki - przenikały stopniowo do konstrukcji mojej osobowości. Innymi słowy - uważałam, że ma "świętą rację" i sama brałam rozmaite środki, aby "wystarczająco się otworzyć".
Kiedy byłam w pierwszej gimnazjum, przeprowadziłyśmy się do pewnego faceta, który później stał się moim ojczymem.
W drugiej gimnazjum próbowałam się zabić. To wtedy przyjaciółka podarowała mi Biblię Tysiąclecia i kilka innych książek. Zaczęłam czytać książki, kiedy miałam pięć lat; Biblia w drugiej gimnazjum była racjonalnym rozwiązaniem; nie chodziłam do kościoła - "rodzinnego", katolickiego - za to czytałam Biblię i modliłam się tak, jak mnie nauczyła. Później uczestniczyłam w tzw. "młodzieżówkach" i protestanckich konferencjach; odwiedziłam różne typy zborów zielonoświątkowych; nie popełniłam samobójstwa, jak widać. Uważałam się za nawróconą, przeżyłam naprawdę wiele rzeczy, które mnie utrzymywały w tym przekonaniu.
Rodzice jednak nie pozwalali mi praktykować religii, szczególnie protestanckiej. Matka obiecywała, że mnie wydziedziczy, jeśli będę upierała się przy kontynuowaniu tego kierunku duchowego rozwoju.
Robiłam wiele rzeczy po kryjomu... dopóki się nie złamałam.
Połączenie różnych wydarzeń, także rodzinnych - wpływ siostry, problemy matki, krzywda, którą wyrządzał mi ojczym - połączone z moimi własnymi problemami związanymi z zaburzeniami lękowymi, oraz odseparowanie od jakiejkolwiek społeczności, która wyrażałaby chociaż chęci do życia z Bogiem - wszystko to sprawiło, że naprzemiennie zbliżałam się - bardzo emocjonalnie i gorliwie, teraz się tego wstydzę - do Boga i oddalałam się od niego.
W końcu pozwoliłam sobie na całkowite rozluźnienie. Wytłumaczyłam to sobie następująco: "i tak nie potrafię być taka, jaką on chciałby mnie widzieć. Robię straszne rzeczy. Odchodziłam od niego zbyt wiele razy". Pomimo wyraźnego, proroczego ostrzeżenia, brnęłam w świat, który uprzednio zaprowadził mnie na skraj przepaści. Zawsze mi się wydawało, że jeżeli odseparuję się od rodziców, będzie mi łatwiej być sobą, to znaczy - być bliżej Boga.
Teraz nie mam kontaktu z rodziną. Zerwałam go. Teoretycznie nic i nikt nie powstrzymuje mnie od podążania ścieżką, którą wybrałam lata temu.
Tylko nie wiem, jak to zrobić. I czy w ogóle mogę. Stąd moje pytanie, zupełnie poważne:
czy mogę wrócić do Boga bez względu na to, ile razy - bezczelnie i z premedytacją - występowałam przeciwko niemu, jego Słowu, jego przykazaniom? Czy "kameleon" ma szansę wrócić do Boga?
Moja własna, depresyjna osobowość sprawia, że nie potrafię definiować siebie inaczej, niźli poprzez łatkę "odstępcy", "wiarołomcy", kogoś przeklętego.
To może się wydać głupie, jednak... proszę o odpowiedź. JAK wraca się do Boga? I w ogóle?