Wiara, a Uwarunkowania Psychiczne. Czy Można Żyć Bez Wiary w Nic?
: 12 maja 2018, 17:31
Słowem wstępu
Dla niektórych wiara jest czymś naturalnym, co wynika - jak czasem mówią - z ich wnętrza i poczucia pewności istnienia Boga, doświadczenia etc. Już to wskazuje, że jest to czynnik bardzo indywidualny zależny od wielu zmiennych: wychowania, miejsca urodzenia, sytuacji życiowych, przeżyć, wartości, czy uwarunkowań psychicznych. Niektórym jest po prostu łatwiej naiwnie uwierzyć (nie rozumiem tego w sensie negatywnym, chodzi o prostotę i beztroskę z jaką ludzie łapią się religii), inni w toku wychowania i wpojenia pewnych zasad są już na całe życie praktycznie niereformowalni niezależnie od faktów - najlepszym przykładem dla tutejszych, z którym się zgodzicie to katolicy. Czy jednak inaczej jest w przypadku rodzin od korzeni protestanckich? Niezupełnie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Niestety poszukiwanie Boga, czy może ogólniej czegoś co nazywamy "sensem i celem życia" potrafi doprowadzić w skrajnych przypadkach do depresji i choroby. Są bowiem ludzie, którym nie przychodzi tak łatwo wyrzeczenie się swojego "ja", swoich myśli, swojej tożsamości, swoich rozważań, swojej osobowości, swoich uwarunkowań psychicznych.
Moja historia
Natomiast kiedy ja najpierw odszedłem od Kościoła Katolickiego miałem kilka miesięcy fazę poszukiwacza prawdy i poczucia że złapałem Boga za nogi. Że teraz już uwolniłem się spod jarzma kłamstwa i zmierzam do światłości, poznaję rzeczywistość, poznaje prawdziwych chrześcijan. Po czasie należy jednak stwierdzić, że była to reakcja czysto emocjonalna. Szok związany z porzuceniem katolickich zasad i formy uczestnictwa w wierze, potrzeba zamiennika, euforia, fascynacja nowym poznaniem. To reakcje typowe całkowicie znane również poza sferą zmian religii czy wyznania, nie ma w nich nic nadprzyrodzonego. Po pewnym czasie zaczęły trapić mnie wątpliwości które starałem się rozwiązywać lub ignorować. Jeżeli dało się na coś znaleźć prostą odpowiedź - to super! Jeżeli można było zignorować - tym lepiej! Idąc dalej w las żyłem w przekonaniu, że wierzyć... wypada. No po prostu tak powinno chyba być, coś musi być prawdą. Skoro zabrnąłem tak daleko to nie mogę się wycofać - nastąpił mechanizm obronny: nie możesz być tak sprzeczny ze sobą, brnij w to dalej bo głupio już teraz wątpić, po prostu wierz, idź do jakiegoś kościoła, wsiąknij w to i niczym się nie przejmuj.
(Nie)stety moje uwarunkowania psychiczne nie pozwoliły mi na takie sztuczne i fałszywe rozwiązanie sytuacji. Zaznaczam, że Boga poszukiwałem cały czas, dziękowałem, przepraszałem, prosiłem, rozmawiałem, Biblię czytałem, poprawiałem podejście do ludzi itd. Oczywiście powiecie mi zapewne coś w stylu "modliłeś się za mało", czy cokolwiek innego byleby odwrócić sytuację i wzbudzić poczucie winy we mnie. Jestem już jednak na to odporny. Idąc dalej z tokiem historii ... chciałem uwierzyć, ale nie potrafię. Kiedy chciałem się modlić myślałem, że robię to wbrew sobie, wbrew temu co myślę, wbrew etapowi poszukiwania na jakim jestem. Po prostu nie mogę modlić się do Boga, który wydaje mi się okropnie odległy i pusty. Czasami wydawało mi się to śmieszne "stary, chcesz gadać sam do siebie"? Nie potrafi mi to przejść przez myśl, że jakiś Bóg tam czeka na moją gadkę i będzie mnie słuchał. Swego czasu miałem znaleźć jakiś kościół chrześcijański. Tłumaczyłem sobie, że to dla mnie za wcześnie, nie ten etap poznania, nie jestem gotowy, jeszcze mam trochę czasu, poszukam dobrego zboru ze zdrową nauką na spokojnie... To były wyłącznie maski sumienia i wewnętrznej sprzeczności jaką w sobie dusiłem. Tak naprawdę nie chciałem iść do żadnego z kościołów ponieważ nie chciałem utożsamiać się z życiem chrześcijanina, nie chciałem udawać przed tymi ludźmi że wierzę i chcę w wierze wzrastać. Początkowo choć w Biblii się zaczytywałem i ją zgłębiałem, mija już kilka miesięcy odkąd jej nie ruszyłem i... zwyczajnie nie mam ochoty po nią sięgnąć. Różne są tego powody, chodzi jedynie o fakt że mimo pozornej niegdyś bliskości stała się dla mnie obca. Musiałem zadać sobie pytanie: skoro się nie modlę, nie uczestniczę w wieczerzy, nie chcę przechodzić chrztu, nie czytam Biblii ... to czy jestem chrześcijaninem?Po prostu tak naprawdę nie wierzyłem, ale próbowałem sobie wmówić że wierzę, albo powinienem to robić. Chciałem być sam dla siebie cenzorem, kiedy innego cenzora wokół brakowało: czy to w postaci KRK, innego zboru, innych chrześcijan, strachu przed śmiercią, strachu przed Bogiem, psychicznego poczucia winy i obowiązku.
Przecież nie mogę udawać, że wierzę, że mnie to przekonuje. Udawać, że wierzę w prawdę o Bogu. Albo "uwierzyć" na zasadzie strachu, że "kurde dobra, zacznę wierzyć bo inaczej może rzeczywiście w tych ogniach piekielnych spłonę". Chciałem, ale po drugiej stronie słyszę echo. Po swojej stronie czuję sprzeczność. Pośrodku widzę mocny klin. I nie dotykam niczego co zbliżyłoby mnie do poczucia pewności czy jakiegokolwiek przekonania.
Dla niektórych wiara jest czymś naturalnym, co wynika - jak czasem mówią - z ich wnętrza i poczucia pewności istnienia Boga, doświadczenia etc. Już to wskazuje, że jest to czynnik bardzo indywidualny zależny od wielu zmiennych: wychowania, miejsca urodzenia, sytuacji życiowych, przeżyć, wartości, czy uwarunkowań psychicznych. Niektórym jest po prostu łatwiej naiwnie uwierzyć (nie rozumiem tego w sensie negatywnym, chodzi o prostotę i beztroskę z jaką ludzie łapią się religii), inni w toku wychowania i wpojenia pewnych zasad są już na całe życie praktycznie niereformowalni niezależnie od faktów - najlepszym przykładem dla tutejszych, z którym się zgodzicie to katolicy. Czy jednak inaczej jest w przypadku rodzin od korzeni protestanckich? Niezupełnie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Niestety poszukiwanie Boga, czy może ogólniej czegoś co nazywamy "sensem i celem życia" potrafi doprowadzić w skrajnych przypadkach do depresji i choroby. Są bowiem ludzie, którym nie przychodzi tak łatwo wyrzeczenie się swojego "ja", swoich myśli, swojej tożsamości, swoich rozważań, swojej osobowości, swoich uwarunkowań psychicznych.
Moja historia
Natomiast kiedy ja najpierw odszedłem od Kościoła Katolickiego miałem kilka miesięcy fazę poszukiwacza prawdy i poczucia że złapałem Boga za nogi. Że teraz już uwolniłem się spod jarzma kłamstwa i zmierzam do światłości, poznaję rzeczywistość, poznaje prawdziwych chrześcijan. Po czasie należy jednak stwierdzić, że była to reakcja czysto emocjonalna. Szok związany z porzuceniem katolickich zasad i formy uczestnictwa w wierze, potrzeba zamiennika, euforia, fascynacja nowym poznaniem. To reakcje typowe całkowicie znane również poza sferą zmian religii czy wyznania, nie ma w nich nic nadprzyrodzonego. Po pewnym czasie zaczęły trapić mnie wątpliwości które starałem się rozwiązywać lub ignorować. Jeżeli dało się na coś znaleźć prostą odpowiedź - to super! Jeżeli można było zignorować - tym lepiej! Idąc dalej w las żyłem w przekonaniu, że wierzyć... wypada. No po prostu tak powinno chyba być, coś musi być prawdą. Skoro zabrnąłem tak daleko to nie mogę się wycofać - nastąpił mechanizm obronny: nie możesz być tak sprzeczny ze sobą, brnij w to dalej bo głupio już teraz wątpić, po prostu wierz, idź do jakiegoś kościoła, wsiąknij w to i niczym się nie przejmuj.
(Nie)stety moje uwarunkowania psychiczne nie pozwoliły mi na takie sztuczne i fałszywe rozwiązanie sytuacji. Zaznaczam, że Boga poszukiwałem cały czas, dziękowałem, przepraszałem, prosiłem, rozmawiałem, Biblię czytałem, poprawiałem podejście do ludzi itd. Oczywiście powiecie mi zapewne coś w stylu "modliłeś się za mało", czy cokolwiek innego byleby odwrócić sytuację i wzbudzić poczucie winy we mnie. Jestem już jednak na to odporny. Idąc dalej z tokiem historii ... chciałem uwierzyć, ale nie potrafię. Kiedy chciałem się modlić myślałem, że robię to wbrew sobie, wbrew temu co myślę, wbrew etapowi poszukiwania na jakim jestem. Po prostu nie mogę modlić się do Boga, który wydaje mi się okropnie odległy i pusty. Czasami wydawało mi się to śmieszne "stary, chcesz gadać sam do siebie"? Nie potrafi mi to przejść przez myśl, że jakiś Bóg tam czeka na moją gadkę i będzie mnie słuchał. Swego czasu miałem znaleźć jakiś kościół chrześcijański. Tłumaczyłem sobie, że to dla mnie za wcześnie, nie ten etap poznania, nie jestem gotowy, jeszcze mam trochę czasu, poszukam dobrego zboru ze zdrową nauką na spokojnie... To były wyłącznie maski sumienia i wewnętrznej sprzeczności jaką w sobie dusiłem. Tak naprawdę nie chciałem iść do żadnego z kościołów ponieważ nie chciałem utożsamiać się z życiem chrześcijanina, nie chciałem udawać przed tymi ludźmi że wierzę i chcę w wierze wzrastać. Początkowo choć w Biblii się zaczytywałem i ją zgłębiałem, mija już kilka miesięcy odkąd jej nie ruszyłem i... zwyczajnie nie mam ochoty po nią sięgnąć. Różne są tego powody, chodzi jedynie o fakt że mimo pozornej niegdyś bliskości stała się dla mnie obca. Musiałem zadać sobie pytanie: skoro się nie modlę, nie uczestniczę w wieczerzy, nie chcę przechodzić chrztu, nie czytam Biblii ... to czy jestem chrześcijaninem?Po prostu tak naprawdę nie wierzyłem, ale próbowałem sobie wmówić że wierzę, albo powinienem to robić. Chciałem być sam dla siebie cenzorem, kiedy innego cenzora wokół brakowało: czy to w postaci KRK, innego zboru, innych chrześcijan, strachu przed śmiercią, strachu przed Bogiem, psychicznego poczucia winy i obowiązku.
Przecież nie mogę udawać, że wierzę, że mnie to przekonuje. Udawać, że wierzę w prawdę o Bogu. Albo "uwierzyć" na zasadzie strachu, że "kurde dobra, zacznę wierzyć bo inaczej może rzeczywiście w tych ogniach piekielnych spłonę". Chciałem, ale po drugiej stronie słyszę echo. Po swojej stronie czuję sprzeczność. Pośrodku widzę mocny klin. I nie dotykam niczego co zbliżyłoby mnie do poczucia pewności czy jakiegokolwiek przekonania.