Powrót? Do Boga.
: 13 paź 2017, 18:02
Mam 23 lata, zostałem wychowany w wierze katolickiej. Kiedy byłem młodszy chodziłem 2 razy w tyg do kościoła, służyłem jako ministrant. Mimo tego nigdy nie czułem więzi z Bogiem. (bycie ministrantem traktowałem raczej jako okazja spotkania się ze znajomymi). Pamiętam jak ksiądz się ze mnie nabijał na 1 lekcji religii w podstawówce, że nie potrafię odmówić różańca. Zrobiło mi się przykro bo byłem tylko dzieckiem i zacząłem płakać, a on zaczął się śmiać i kazał całej klasie ze mną płakać. Teraz się z tego śmieje, ale dla gówniarza to było ciężkie przeżycie
Powiem więcej, zawsze czułem zawód w stosunku do Pana Boga. Wiele razy go o coś prosiłem i nigdy tego nie dostawałem. Zawsze obwiniałem go o to że urodziłem się z chorą nogą, (Klippla-Trénaunaya-Webera) i przez to bardzo wstydziłem się w podstawówce np przebierać na wfie, czy nosić krótkie spodenki, bo zaraz koledzy mówili rzeczy typu "co ty masz z nogą", co ci się stało, itp. (Nadal nie nosze krótkich spodenek nawet przy upale 33 stopni) Nabawiłem się przez to kompleksów, i jako dziecko oczywiście obwiniałem Boga bo nie rozumiałem świata. Później gdy dorastałem zacząłem miewać myśli samobójcze z różnych powodów, przy każdym problemie z którym nie mogłem sobie poradzić prosiłem Boga o pomoc i nic. Zawsze cholerna cisza. Mój stosunek do wiary więc już wtedy bardzo się zmienił, zacząłem szukać innej drogi, interesować się tematami typu Buddyzm, reinkarnacja, przeczytałem kilka książek jak Rozmowy z Bogiem Neala Walsha, i zacząłem lekceważyć wiarę. Gdy ktoś mnie pytał czy jestem wierzący mówiłem że chyba żartuje . (mimo tego że wierzyłem że istnieje ale go nienawidziłem), często wyobrażałem sobie że popełniam samobójstwo tylko po to żeby dać Bogu w mordę za to fatalne życie które mi dał.
Nienawidzę swojego życia, uważam że Bóg się na mnie uwziął, bez powodu. Mam wrażenie że na każdym kroku jestem przez niego karany. Do tego stopnia że zacząłem prosić o pomoc szatana. Słuchać satanistycznych zespołów, interesować się zaprzedaniem duszy diabłu tylko po to żeby móc poczuć jak to jest być szczęśliwym. Wyprowadziłem się z kraju, myślałem że coś się zmieni ale ciągle jestem tak nieszczęśliwy jak byłem, i ciągle obwiniam o to Boga. Czuje że jestem niesprawiedliwie przez niego traktowany. Nie jestem złym człowiekiem, staram się pomagać ludziom, nie krzywdzę nikogo! Jestem uczciwy. Ale ciągle przytrafiają mi się złe rzeczy. Najbardziej wkurza mnie to kiedy ktoś kto jest złym człowiekiem odnosi sukcesy, powodzi mu się w życiu, ma piękną dziewczyne, a innych ludzi traktuje jak śmieci. Czemu do takiej osoby Bóg nic nie ma, a ja mam zawsze przewalone? Całe jebane dzieciństwo przed snem odmawiałem formułkę ojcze nasz któryś jest w niebie, prosiłem Boga żeby dał chociaż mały znak że istnieje i że mną się opiekuje, że pomaga.
Kiedyś w technikum mój kolega zaprosił mnie na "konferencje wolnych chrześcijan". Nie wiem w ogóle czemu zgodziłem się z nim jechać, chyba dlatego że było to w czasie zajęć szkolnych więc mogłem sobie odpuścić lekcję. Nie pamiętam o czym ona była, byłem tam chyba jedynym katolikiem. Ale byłem zafascynowany wiarą tych ludzi, naprawdę miło tam spędziłem czas. Było czuć że Bóg się o nich troszczy. Dużo mnie to podbudowało na wierze. Nie czułem się jako jeden z nich, ale mimo tego każdy był miły, i wydawało mi się że nie miał żadnych "problemów" z Bogiem.
Więc mam do was pytanie protestanci. Dlaczego nie mogę się z nim dogadać? Dlaczego on taki jest w stosunku do mnie? Pomóżcie mi, bo naprawdę chciał bym to zrozumieć, czuje że jest jeszcze troszkę wiary we mnie i chciał bym to naprawić.
Powiem więcej, zawsze czułem zawód w stosunku do Pana Boga. Wiele razy go o coś prosiłem i nigdy tego nie dostawałem. Zawsze obwiniałem go o to że urodziłem się z chorą nogą, (Klippla-Trénaunaya-Webera) i przez to bardzo wstydziłem się w podstawówce np przebierać na wfie, czy nosić krótkie spodenki, bo zaraz koledzy mówili rzeczy typu "co ty masz z nogą", co ci się stało, itp. (Nadal nie nosze krótkich spodenek nawet przy upale 33 stopni) Nabawiłem się przez to kompleksów, i jako dziecko oczywiście obwiniałem Boga bo nie rozumiałem świata. Później gdy dorastałem zacząłem miewać myśli samobójcze z różnych powodów, przy każdym problemie z którym nie mogłem sobie poradzić prosiłem Boga o pomoc i nic. Zawsze cholerna cisza. Mój stosunek do wiary więc już wtedy bardzo się zmienił, zacząłem szukać innej drogi, interesować się tematami typu Buddyzm, reinkarnacja, przeczytałem kilka książek jak Rozmowy z Bogiem Neala Walsha, i zacząłem lekceważyć wiarę. Gdy ktoś mnie pytał czy jestem wierzący mówiłem że chyba żartuje . (mimo tego że wierzyłem że istnieje ale go nienawidziłem), często wyobrażałem sobie że popełniam samobójstwo tylko po to żeby dać Bogu w mordę za to fatalne życie które mi dał.
Nienawidzę swojego życia, uważam że Bóg się na mnie uwziął, bez powodu. Mam wrażenie że na każdym kroku jestem przez niego karany. Do tego stopnia że zacząłem prosić o pomoc szatana. Słuchać satanistycznych zespołów, interesować się zaprzedaniem duszy diabłu tylko po to żeby móc poczuć jak to jest być szczęśliwym. Wyprowadziłem się z kraju, myślałem że coś się zmieni ale ciągle jestem tak nieszczęśliwy jak byłem, i ciągle obwiniam o to Boga. Czuje że jestem niesprawiedliwie przez niego traktowany. Nie jestem złym człowiekiem, staram się pomagać ludziom, nie krzywdzę nikogo! Jestem uczciwy. Ale ciągle przytrafiają mi się złe rzeczy. Najbardziej wkurza mnie to kiedy ktoś kto jest złym człowiekiem odnosi sukcesy, powodzi mu się w życiu, ma piękną dziewczyne, a innych ludzi traktuje jak śmieci. Czemu do takiej osoby Bóg nic nie ma, a ja mam zawsze przewalone? Całe jebane dzieciństwo przed snem odmawiałem formułkę ojcze nasz któryś jest w niebie, prosiłem Boga żeby dał chociaż mały znak że istnieje i że mną się opiekuje, że pomaga.
Kiedyś w technikum mój kolega zaprosił mnie na "konferencje wolnych chrześcijan". Nie wiem w ogóle czemu zgodziłem się z nim jechać, chyba dlatego że było to w czasie zajęć szkolnych więc mogłem sobie odpuścić lekcję. Nie pamiętam o czym ona była, byłem tam chyba jedynym katolikiem. Ale byłem zafascynowany wiarą tych ludzi, naprawdę miło tam spędziłem czas. Było czuć że Bóg się o nich troszczy. Dużo mnie to podbudowało na wierze. Nie czułem się jako jeden z nich, ale mimo tego każdy był miły, i wydawało mi się że nie miał żadnych "problemów" z Bogiem.
Więc mam do was pytanie protestanci. Dlaczego nie mogę się z nim dogadać? Dlaczego on taki jest w stosunku do mnie? Pomóżcie mi, bo naprawdę chciał bym to zrozumieć, czuje że jest jeszcze troszkę wiary we mnie i chciał bym to naprawić.